Agnieszka Jaroszewicz

…A raczej dwie Agnieszki na misyjnym szlaku

Archive for styczeń, 2009

Kiedy mi nadano imię…

pict4260Już minął 21 stycznia, a ja z uśmiechem wspomniałam dzień, kiedy spontanicznie dostałam nowe imię… Czyli kolejna wzmianka o mojej wielkiej sympatii – Jeffersonie 🙂

 

W „oratorium latającym” im. Bartolomé Garelli w Kurt Beer wprowadziliśmy porządek. Każde dziecko zostało zapisane na listę i otrzymało kolorowy identyfikator z imieniem. Animatorzy też. W następną niedzielę okazało się, że zapomniałam swojego. Ustawiłam się grzecznie razem z dziećmi w kolejce. Tuż obok czekał chłopczyk, w którego oczach można by się utopić. I jak tu nie zaczepić takiego przystojniaka? Trzeba było coś wymyślić.

          No popatrz, wszystkich pytają o imię. Jakie imię mi nadasz?

          …???

          No, jakie imię byś chciał, żebym miała? Jakie mi pasuje?

          Espíritu Santo

          yyy… (po polsku też bym nie wiedziała co powiedzieć) …No, ale jakie? (naprawdę byłam ciekawa)

          Maricielo

I tutaj mój mały przyjaciel, Jefferson, speszył się nieco.

Nosząc dumnie plakietkę z napisem „Agnieszka Maricielo” zastanawiałam się, czy miałam zaszczyt otrzymać imię jego mamy czy kogoś innego, równie ważnego. A może tak jak ja uważa, że najlepiej to jest w niebie? (cielo) Na pewno właśnie tam się razem spotkamy.

Misyjny dzień Dziecka 2009

Obiecałam pisac zaległe „Obrazki z Peru”. Oto jeden z najpiękniejszych, jakie do tej pory mam przed oczyma, w sam raz na niezwykły dzień Trzech Mędrców, będący również Misyjnym Dniem Dziecka. Oto prawdziwa mądrośc:

dscf7030Co jakiś czas w niedzielę dzieci z „oratorium latającego” z Kurt Beer przychodzą na basen. Robimy tak: rano idziemy na zbiórkę tam, gdzie zwykle się razem bawimy i idziemy razem z oratorianami na mszę świętą dla dzieci, na godzinę 9.00. Siadamy razem w ławkach po lewej stronie ołtarza, a potem ci, którzy przyszli, otrzymują karnety w pieczątką jako wejściówki na popołudniowy basen.
Kiedy pierwszy raz towarzyszyłyśmy im w ten sposób, co najmniej dwoje dzieci zabrało ze sobą swoje młodsze rodzeństwo, to jest maleństwa liczące sobie nie więcej niż roczek czy dwa. Między innymi mój ulubieniec, dziewięcioletni Jefferson, opiekował się swoim malutkim braciszkiem. Nie puszczał go ani na chwilę. Trzymał na rękach, przytulał, obsypywał pocałunkami i głaskał po główce. Z największą cierpliwością uspokajał i pocieszał, szepcząc coś po cichu do uszka.
W rzędzie obok, w ławce sąsiadującej, inny, starszy chłopiec, już nie potrafił okazać swojemu braciszkowi tyle miłości. Jedynie zasłaniał dłonią jego buzię, żeby ten nie płakał tak głośno. Oczywiście efekt był przeciwny. Malec uspokoił się dopiero gry chłopcy zaczęli bawić się z nim bucikami. Nawiasem mówiąc prawie by je zgubili.
Miłość jest najlepszym lekarstwem na wszystko, najlepszym „systemem prewencyjnym”. Nie dziwi mnie, że braciszek Jeffersona, obdarzony równie pięknymi oczkami, spokojniutko obserwował swoje otoczenie: kościół i otaczające go osoby. Miałam szczęście znajdować się w polu jego obserwacji. Otrzymałam porządną katechezę.

Nowy Rok bieży…

Szczęśliwego Nowego Roku 2008! …”Co? Chyba coś ci sie pomyliło! 2009 się zaczyna!” Owszem – odpowiem – ale chcę mu dać taką szansę, jaką dostał darmo rok poprzedni. Siedzę sobie w cichości popołudnia, pierwszego w nowym roku, i rozmyślam nad niespodziankami Nieba. Dokładnie rok temu dostałam w prezencie jeden z najszczęśliwszych dni w moim życiu. I tak już pozostało. Wierząc w Boga trzeba umieć wierzyć w szczęście, większe z dnia na dzień.

img_7541Poranek zaczął się jak każdy, choć – wiadomo – świątecznie. W dodatku przypadały urodziny pani Jadwigi, która przez sześć miesięcy towarzyszyła nam, pracując w miejscowym centrum medycznym. Był ranek, każdy indywidualnie kończył śniadanko, tu i ówdzie nawiązały się pogawędki. Kuchnia była chyba jeszcze na naszej głowie, ale zanim to… „Kto mi potowarzyszy?” – usłyszałam głos księdza Ryszarda, wówczas pracującego w Arequipie, ale goszczącego u nas. „A dokąd?” „Do chorego,idę z komunią świętą i namaszczeniem chorych”. Przez moment zakręciło mi się w głowie. Nikomu nic nie mówiłam, ale podobna wizyta była moim cichym marzeniem… Już za 10 minut wyszłam razem z księdzem Ryszadrem za bramę Bosconii, w towarzystwie pani mającej doprowadzić nas do domku chorego… dwie przecznice dalej!

W domu zebrała się cała rodzina: córka z dwoma synkami, żona, brat… i sam gospodarz domu, a raczej skromny, drobny mężczyzna wiekowo mogący dobiegać 80 lat życia. Przywitał nas z uśmiechem na ustach, siedząc na wózku inwalidzkim, ściskając serdecznie dłonie i darząc wzruszeniem i jasnością niewidzących oczu. W skromnym, choć przestronnym, murowanym, czysto utrzymanym domku, można poznać od razu, że panuje miłość. W rozmowie, którą rozpoczął ksiądz Ryszard zanim przystąpił do sakramentów, domownicy otwarcie dzielili się swoimi najcieplejszymi uczuciami. szkoda, że nie pamiętam imion. Choć w ten sposób pan, którego przyszliśmy odwiedzić, za zawsze pozostanie dla mnie Hiobem. Jego pogoda ducha,z jaką wypowiadał każde słowo, napawała radością. Mówił: „Dlaczego nie miałbym mieć nadziei? Już od dawna nie mogę się ruszać, czasem i poboli, teraz jeszcze wzrok… ale przecież Bóg nad wszystkim czuwa, Jego wola… Dał mi wspaniałą rodzinę,która o mnie dba, czego mogę chcieć więcej?” Rodzina potwierdzała,że czasem jest ciężko, że czasem i ból jest ogromny… „Ale z Bożą pomocą…”. Słowa wyczytane przeze mnie z ewangelii: „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem” były wyrazem tego, czym żyje ta rodzina. Bóg w hostii sam chciał trafić pod ten dach.

Tak, naprawdę wierząc w Boga trzeba umieć wierzyć w szczęście, większe z dnia na dzień.

Szczęśliwego Nowego Roku!