Walentynki, czyli jak to jest z tym mówieniem „kocham”…
Przyznam się, że kiedy wyruszałam do Peru z całym zapałem, jaki może dac miłośc, nie sądziłam gdzie jeszcze to moje doświadczenie mnie zaprowadzi. A tu okazuje się, że… właśnie wróciłam z Hiszpanii, gdzie gościłam najpierw w Madrycie, a potem we wspólnocie salezjańskiej w Barcelonie (prawie tydzień). Pojechałam tam do brata Antonia, który przez dwa miesiące był z nami w Bosconii. I okazało się, że zanim ja się tam pojawiłam (i poopowiadałam dzieciom i młodzieży z tamtejszej szkoły o moim peruwiańskim doświadczeniu), audytorium było świetnie przygotowane… „Antonio, to jest ta Agnieszka co przytuliła Brendę?” „Tak, to ona…” …O co chodziło?
Otóż pewnego wieczoru, konkretnie 16 sierpnia, w urodziny świętego Jana Bosco, po wielkim festiwalu piosenki, kiedy sprzątanie po imprezie dobiegło końca i większośc z nas padała na pyszczki ze zmęczenia, ale uśmiechy jeszcze nie dawały się spłaszczyc na naszych twarzach, silna ekipa z Bosconii, w składzie ja i jeden z kleryków, i co starsi z ministrantów, odprowadzała wszystkich wytrwałych pomocników do domów. Jako ostatnia udała się do siebie Brenda, urocza dziewczyna, lat 18, uczestniczka konkursu, zdobywczyni trzeciego miejsca. Jedna z najbliższych mi duszyczek i osóbka, która obdarzyła mnie ogromnym zaufaniem. Otóż towarzyszyła nam do każdego domku i na koniec, kiedy przyszło nam powiedziec sobie „dobranoc”, przytuliłam ją mocno i raz jeszcze pogratulowałam występu na festiwalu (bardzo brakowało jej pewności siebie). Bardzo chciałam powiedziec jej wtedy coś wyjątkowego, zwłaszcza, że wiedziałam od jej kuzynki, że tego dnia bardzo tego potrzebowała… Więc przycisnęłam ją mocno do siebie i powiedziałam po hiszpańsku: te quiero mucho, hijita („bardzo cię kocham córeczko” – już wcześniej oficjalnie zostałam jej mamą :)). Następnego dnia była niedziela i wszyscy znów spotykaliśmy się w Bosconii na niedzielnej mszy świetej. Brenda podeszła do mnie i powiedziała: „Wiesz, wczoraj jak się pożegnałyśmy i poszłam do domu, to popłakałam się ze wzruszenia…”. Byłam pewna, że chodziło o całośc przeżyc tego dnia, związanych z festiwalem i emocjami z nim związanymi, więc upewniłam ją jeszcze raz w tym, że dla swoich przyjaciół to ona została gwiazdą (kibicowali jej wyśmienicie, aż ja sie uśmiechałam z radości). Ale ona pokiwała przecząco głową i powiedziała: „Nie, nie o to chodzi, lecz kiedy ty powiedziałaś mi te quiero… Wtedy się rozpłakałam. Wiesz, moja mama nigdy mi tego nie powiedziała…”
Może ważne są takie dni jak dziś, może warto traktowac je na serio i brac przykład od zakochanych: że słowo „kocham” jest nam do życia koniecznie potrzebne … i że sam Jezus chciał, by nas rozpoznawano po wzajemnej miłości, by właśnie z tego nas zapamiętywano.