Agnieszka Jaroszewicz

…A raczej dwie Agnieszki na misyjnym szlaku

Archive for lipiec, 2009

„Kto nie żyje, żeby służyć, nie służy do życia”

Matka Teresa z Kalkuty dobrze wiedziała, co znaczą te słowa, które wypowiedziała. My jutro pochylimy się tak nad nimi, jak nad innymi słowami, głównie tymi, które wypowiedział Jezus do swoich uczniów: „Nie ma miłości większej od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich”. SŁUŻBA, codzienne oddanie, codzienne, małe męczeństwa, cierpliwość, czas, uwaga poświęcona innym, dobre słowa, wysłuchanie, uśmiech… a wszystko niekoniecznie wtedy, kiedy jest nam łatwo. To sprawy, o których w Bosconii szczególnie trzeba pamiętać, będąc zawsze otoczonym możliwościami apostolatu i zaproszeniem do włączania się w służbę innym. A w dodatku po tak wyraźnym zgłoszeniu duchowego zapotrzebowania. Dziś rano pochyliliśmy się nad tym tematem, moi przyjaciele i ja, przygotowując sobotnie spotkanie.

                Jednak pierwszą nowiną, którą usłyszałam, było: „Agnieszka, już mamy pierwsze owoce spotkania o powołaniu… jedno powołanie!” Zabrakło mi słów: „Ja…jakie?” „kapłańskie” „kto???” (…)

                Niezwykłe. Oczywiście, wszystko będzie dojrzewać w tę czy inną stronę (chociaż jak dla mnie mogłoby właśnie w „tę” J), ale świadomość, że każde słowo może paść na tak chłonną, spragnioną ziemię… W obliczu tego jedyne, co warto robić w życiu, to właśnie owo życie oddawać bez reszty.

…Hojnie zbierać będzie!

Pan Bóg zaskakuje. Kiedy ja nie mam zbyt wiele czasu tutaj, On też nie zwleka z malutkimi zbiorami plonów. Od soboty nie minęło dużo czasu, a dziś po południu miałam okazję porozmawiać z jedną z dziewcząt z grupy Laura Vicuña, która jednocześnie pomaga nam w oratorium peryferyjnym. Zapytałam o wrażenia, o to, czy świadectwo braci i ogólnie nasza rozmowa o powołaniu stała się choć trochę pomocą we własnych poszukiwaniach. Oczy jej zabłysły, gdy powiedziała, że bardzo i że właśnie to jej było potrzebne na teraz. Momentalnie zapytałam, czy jest coś, czego jej jeszcze brakuje, jaki kolejny temat możemy poruszyć, żeby pogłębić, kontynuować rozpoczętą myśl. „Nie wiem, właściwie to, czego potrzebowałam, już usłyszałam” – uśmiechnęła się tak właśnie, by chciałabym, żeby uśmiechały się anioły, a po chwili zamyśliła się: „Czy mogłabym zadać Ci jedno pytanie? (…) Jak możemy dać życie za innych?

                To była jedna z najpiękniejszych rozmów, jakie stały się tutaj moim udziałem. Ta szesnastoletnia osóbka stała się dla mnie przykładem pragnienia, jakie wszyscy nosimy w sobie, a przy okazji wyraziła pytanie, które zadaję sobie tutaj każdego dnia i w każdej chwili. Czyż może być piękniejsza kontynuacja tematu powołania?

Invierno Bosco 2009

Nadszedł ten dzień: rozpoczęły się wakacje zimowe w Bosconii. Wyciągnęliśmy ponad 120 krzeseł, ustawiając je po kole, przygotowaliśmy gry integracyjne, szyldy warsztatów i prezentacje tychże, by należycie zaprosić do uczestnictwa. A są to: warsztaty cukiernicze, biżuterii, żonglowania (i szczudła), warsztaty teatralne, muzyczne, plastyczne i warsztaty pierwszej pomocy. Zajęcia będą odbywać się przez dwa tygodnie od poniedziałku do soboty w godzinach od 14.30 do 17.30. A rozplanowanie czasu jest następujące: 14.30-15.00 czas na przybycie, swobodne gry i zabawy, 15.00 apel, modlitwa, zabawy z pokazywaniem, słówko na dzień dobry (np. dialogi z życia św. Jana Bosco), 15.20-16.20 zajęcia warsztatowe lub wejście na basen, 16.20-17.00 gry i zabawy organizowane, zawody sportowe, a to wszystko z możliwością nagradzania nasza wewnętrzną walutą Bosconii – Bosco, głównie banknotami dwuboskowymi z wizerunkiem świętego Dominika Savio i jego słowami: „Raczej umrzeć niż zgrzeszyć”.

                Chętnych na warsztaty teatralne ustawiła się zgrabna kolejka i już po pierwszym spotkaniu organizacyjnym jestem jak najlepszej myśli. Cudownie się nam razem rozmawiało i żartowało. Od jutra – manos a la obra! – czyli zaczyna się ciężka praca, głównie nad przełamaniem wstydu i strachu przed przekraczaniem wąskich granic, które często sobie młodzi stawiają i myślą, że nie da się ich przekroczyć. Znam to dobrze. Więc będziemy je przekraczać, a przy okazji tworzyć, tworzyć… Cel: odkryć talenty, odsłonić wartości kryjące się głęboko w sercach i uwrażliwić wyobraźnię. Do dzieła!

Pamięć serca

Być może ktoś pamięta mojego „synka” Jimmy’ego, jak nie ze zdjęć, to z moich opowiadań. Otóż, oczywiście po powrocie do Bosconii zastanawiałam się kiedy go w końcu spotkam, na ile się zmienił, ile ma w zasadzie teraz latek… Zawsze jak przechodziłam czy przejeżdżałam koło domku jego rodziny, tęsknie spoglądałam na zamknięte drzwi. Taki odruch bezwarunkowy J. No i zdarzyło się w zeszłą niedzielę, że w oratorium peryferyjnym zjawił się jego starszy brat, Luís. Przywitałam się z nim serdecznie, tym bardziej, iż widziałam go stojącego lekko na uboczu, niemającego odwagi by dołączyć do biegających za piłką chłopców. W końcu dał się wciągnąć do zabawy. Ale jedną z pierwszych rzeczy, jakie powiedział, było: „Señorita, Jimmy już nie przychodzi…” I spojrzał na mnie uważnie. Więc najspokojniej, choć z szerokim uśmiechem, powiedziałam, żeby koniecznie go pozdrowił. Buzia mu się rozjaśniła i obwieścił: „Za tydzień go przyprowadzę”. W sercu miałam dwa postanowienia: pierwsze, by wytrzymać do niedzieli, drugie, by dać Luisowi tyleż sympatii, by on sam poczuł się ważny.

                Dzisiaj przyszło mi spełnić obydwa postanowienia. Graliśmy właśnie w siatkówkę (tak, chyba wreszcie się nauczyłam J), kiedy z daleka zobaczyłam na piaskach dwie postacie. No i moja drużyna musiała się obejść beze mnie. Chyba nie jestem tak biegła w słowach, by opisać moje wzruszenie, gdy moje maleństwo najnormalniej w świecie rzuciło mi się na szyję, a potem dokładnie popatrzyło mi w oczy, jakby chciał sprawdzić, czy to na pewno ja. Moje spontaniczne pytanie „pamiętasz mnie?” było całkiem zbędne. No i ma już pięć latek, a mimo to czasem muszę nieźle się wysilić, żeby zrozumieć jego sposób wysławiania się. Ale i to czasem jest zupełnie zbędne. Najistotniejsze jest, że znów musiałam liczyć się z kochaną „przyczepką”, bez względu na to, czy wyznaczałam metę wyścigu w skokach, czy opowiadaliśmy sobie straszne historie, czy wreszcie śpiewaliśmy nową piosenkę. Pewną namiastkę można zobaczyć w galerii zdjęć.

                Ciekawe jak długo wytrzyma ta pamięć serca. Mówi się, że wdzięczność jest pamięcią serca. W takim razie moja nie zna granic. Karmi się drobnymi gestami, które zwyciężają ze wszystkimi nieszczęściami tego świata. Oby w miarę przybywania lat i doświadczenia także Jimmy nie stracił pamięci tego ciepła spojrzenia, które teraz daje mi w prezencie.

Powołanie, wołanie i odpowiedź, oddanie…

W miniony weekend klerycy z seminarium salezjanów w Limie rozpoczęli swoje wakacje zimowe i rozjechali się do domów. Tym sposobem zyskaliśmy na dwa tygodnie dwóch zapalonych animatorów, a przy okazji moich serdecznych przyjaciół. Już w Limie, kiedy minęło pierwsze wrażenie wielkiej niespodzianki, ucieszyliśmy się, że znów będziemy mogli razem, nareszcie znowu razem, zrobić sporo dobrego! No i zaczęliśmy bez zbędnych wstępów. Wczoraj spotkaliśmy się, zaczynając spotkanie w imię Boże, i zaplanowaliśmy spotkanie na dziś. Co sobotę zbierają się grupy służące podczas liturgii chłopcom patronuje jeden z największych łobuzów z oratorium św. Jana Bosco – Miguel Magone, dziewczętom zaś błogosławiona Laura Vicuña.

                Dzisiaj, po zwyczajowym sprzątaniu kaplicy przed niedzielą, dwaj bracia, wywodzący się przecież spośród służby liturgicznej, podzielili się swoim świadectwem poszukiwania przez nich własnej drogi, a raczej historią poszukiwania ich przez Pana Boga. Najpierw jednak wszyscy wspólnie zastanowiliśmy się nad rozumieniem słowa „powołanie”. Wśród wypisanych w burzy mózgów definicji pojawiły się takie jak: „wołanie Boże”, „służba”, „pomaganie innym”, „oddanie”, „zadanie do wykanania”, „to, co najbardziej lubimy robić”, a nawet „jesteście nim wy wszyscy” …i sporo innych. Odkrywaliśmy wartość każdej drogi życia, bo przecież gdyby hierarchia była jasna, gdyby były powołania „ważniejsze” i „mniej ważne”, wybór drogi nie byłby tak trudny.

                Pisząc teraz tę krótką refleksję mam w pamięci mój uśmiech wieczoru kończącego ten dzień: ten widzialny przez wszystkich i ten uśmiech serca, który wywołuje poruszanie się wielu innych serc. I jeszcze słowa kleryka przy stole: że i jemu „ktoś tam” wspomniał, że spotkanie było bardzo cenne. Co znaczy świadectwo wołania i odpowiedzi. A Bóg nie szepce, Bóg krzyczy… 🙂

Znowu na piaskach

Ruszamy najpierw do Villa Kurt Beer. I równie szybko się oddalamy, bo słyszymy przez głośniki zupełnie inną wiadomość. To prawda, dotarła ona do Bosconii już wcześniej. Poprzedniego wieczoru, kiedy niektórzy przygotowywali się do tradycyjnego święta Virgen del Carmen, a inni, jak my, do kolejnego dnia pracy, całkiem niedaleko Bosconii spłonęło piętnaście domów. Okoliczni mieszkańcy zaczęli zbierać wszelkie materiały niezbędne do życia – dla rodzin, które straciły wszystko. Kto widział, jak wyglądają tutejsze domki, nie zdziwi się, że niektórzy naprawdę zostali bez niczego. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Szybko zapada decyzja, że Bosconia także włączy się w akcję pomocy. Ruszamy w inne regiony.

I znów przypominają się czasy długich wypraw z naręczem kolorowych kartek i stawanie przed drzwiami bez klamek, pukając i czekając aż ktoś otworzy. Ma to swój urok, i mało przypomina kolorowe, hałaśliwe reklamy, lub choćby uciążliwe wciskanie w dłoń ofert kredytów czy reklam pizzerii na każdym większym polskim deptaku. Na zdjęciach, które umieściłam w galerii widać jak często są to radosne spotkania z dobrze znanymi buziami moich dawnych uczniów lub innych osób, których, jak nie patrzeć, dawno nie widziałam. Są i tacy, którzy nie zauważyli, że dziewięć miesięcy mnie nie było J.

Idę z moim przyjacielem między domkami dzielnicy sporo oddalonej od misji. Podział zadań, to jest drzwi, jest, ale gdy pytam o jeden biały domek, okazuje się, że tam jeszcze José nie dotarł. Podchodzę, pukam, do drzwi podchodzi bardzo sympatyczna pani, jeszcze ustawiając gromadkę dzieci, która ogląda u niej bajkę na video. Przekazuje nasze zaproszenie… i słyszę jedną z najsmutniejszych wiadomości, jakie mogłabym usłyszeć. Jej syn był w grupie ministrantów. Po pewnym czasie zaczęły dochodzić na telefon komórkowy mamy dziwne wiadomości z niedwuznacznym przesłaniem… Od tamtej pory mama zawsze chodzi do kościoła razem z synem, tylko do parafii i z powrotem. Rozmawiała z psychologiem, oświadczył, że z chłopcem jest raczej wszystko w porządku, nie ucierpiał tak bardzo. A telefon namierzono. Usłyszałam konkretne imię i… zastygłam z wrażenia. Po krótkiej rozmowie oddaliłam się.

Szybko stało się jasne dlaczego mój przyjaciel ominął te drzwi. Szybko też dowiedziałam się od niego, jako koordynatora grupy liturgicznej, że cała sprawa była zaaranżowana w złej wierze przez kogoś, kto wykorzystał ufność dobrze nam znanego właściciela feralnego telefonu. Właściwy prowokator do tej pory nie jest znany, a za niego cierpi niewinna osoba i cała Bosconia.

Wracamy do domu zmęczeni, radośni z możliwie dobrze spełnionego obowiązku, żartując i psocąc się jedni drugim w mikrobusie. Ale gdzieś wewnątrz drzemie refleksja, którą trzeba omówić w wieczornej ciszy kaplicy: jak radość przeplata się z tragediami, małymi i wielkimi, jak pytania pozostają bez odpowiedzi, a zaproszenia w zawieszeniu. Jak krzywe bywają linie, po których Bóg chce pisać prostą literą miłości.

Szybka mobilizacja

Jest 28 lipca, Swieto Niepodleglosci Peru. dzis 188. rocznica proklamacji niepodleglosci kraju Przez San Martina. Poranna cisza w Bosconii jest zapowiedzia popoludniowego swietowania z dziecmi i tona w niej ciche, choc gorliwe przygotowania. Chwilowo znalazlam chwilke, zeby nadgonic minione dwa tygodnie. Nawarstwione obowiazki nie pozwolily mi pisac na biezaco, ale teraz chce sie tym wszystkim podzielic, ignorujac propagandowe, okazyjne przemowienie Prezydenta Republiki. Kazda notka pojawi sie z odpowiadajaca jej data. Na razie 15 lipca:

Zbliżają się wakacje zimowe. A raczej zbliżyły się – z dwutygodniowym przyspieszeniem. Powód – szerząca się plaga świńskiej grypy, a raczej panicznego przed nią lęku. Pewnie i słusznego, bo kraje sąsiednie już są pustoszone przez zarazę. Peru, jak na razie, jako tako się chroni. Ale żeby zapobiec ewentualnej epidemii zamyka się wiele imprez publicznych, już teraz odwołano defilady przygotowywane na dzień Święta Niepodległości 28 lipca. Dzieci powinny być przez czas wakacyjny w swoich domach…

 Akurat! Oczywiście, że będą na ulicach i placach, gdzieś między domami, organizując sobie czas improwizowanymi zabawami albo rozbojami. W Bosconii decyzja zapadła: oratorium zimowe i tak się odbędzie. Wymaga to szybkiej mobilizacji sił, aby dogonić odgórne zalecenia władz. Z trzech tygodni przygotowań zrobił nam się tydzień. Właśnie jutro ruszamy na całodzienną akcję zapraszania dzieci do zapisów. Jeden dzień to niewiele, szczególnie gdy sprzęt techniczny (a jakżeby inaczej!) zawodzi, a wakacje rozpoczynają się już w poniedziałek.

Portier

– Ile kluczy! Jak święty Piotr! – No tak, trzymam klucze do Raju 🙂

                To taki typowy dialog przy bramie wejściowej na teren oratorium Bosconii. Albo inne: „Señorita, może otworzyć mi bramę, musimy wyjść”; „Señorita, tam czekają panie z chóru, mówią, że mają próbę”; „Agnieszka, przed 7.00 przyjdzie jeden pan i przyniesie chleb, mogłabyś czekać przy bramie jak będę przygotowywać śniadanie?”; „Señorita, ktoś tam czeka, mówi, żebyś podeszła…” – to tylko niektóre ze stwierdzeń, których słucham na co dzień.

Już w zeszłym roku się utarło, że jak ktoś chciał wyjść czy wejść, to mnie szukał, wołał, ja najczęściej stałam przy bramie jak wchodziły dzieci, żeby podpisywać karnety i sprawdzać zadania, ja też je wypuszczałam po skończonych zajęciach oratoryjnych. W dużej mierze tak zostało. Trzeba było zawsze wykrzesać z siebie dużo cierpliwości i dobrego humoru, powtarzając sobie, że to nic, że już piąty raz muszę iść i otworzyć bramę, przecież naprawdę tego potrzebują. Czasami ktoś mnie podwiózł na motorze czy na rowerze, co było ciekawym urozmaiceniem. Ale czasem nie było łatwo, szczególnie, gdy się miało zaplanowane inne, ważne sprawy.

Kilka dni temu przy okazji jednego ze spotkań koordynatorów jeden z braci zapytał: „Czy wiecie co mówił święty Jan Bosco, że kto był najważniejszy w jego domu? (…) PORTIER! Bo to on stał cierpliwie na swoim stanowisku, on witał i żegnał wchodzących, on dawał swój uśmiech i dobre słowo na powitanie i pożegnanie”. Ten wielki święty docenił zadanie najmniej doceniane i najmniej pożądane, bo też najmniej dostrzegane, przynajmniej z pozoru – tak podsumowano tę wiadomość. Trudno mi było się nie uśmiechnąć, szczególnie, że wymieniłam z moim przyjacielem znaczące spojrzenia. Wszystko jasne! „Gdybym to wiedziała wcześniej!” – westchnęłam. Pewnie byłoby mi łatwiej pokochać te wieczne piesze pielgrzymki przez Bosconię, które i tak po pewnym czasie należały do moich ulubionych. I dokładnie z tych samych powodów, dla których Don Bosco tak je cenił.

Zdarzyło się nie tak dawno, że kiedy grałam w siatkówkę z dziewczynkami w oratorium porannym, usłyszałam głosik, jak to się często zdarza, „Señorita, szukają…”. Podeszłam do bramy. Stał tam pewien pan, który podjechał samochodem, i zapytał mnie o któregoś z księży. Prawie odruchowo powiedziałam, że musi podejść z drugiej strony, tam, gdzie wejście do CETPRO (tj. szkoły technicznej), bo tam są biura księży. Ale nie o to chodziło. Ten pan, o sympatycznej twarzy, lecz ze smutkiem w oczach, nie mogąc stłumić wzruszenia, zbliżył się do bramy i poprosił tylko o przekazanie wiadomości, że jest tatą jednego z katechetów. Jego córka, a siostra tegoż katechety, jest ciężko chora, zawieźli ją do Limy, gdzie tego samego dnia miała mieć poważny zabieg. „Oczywiście, że przekażę, ja sama też będę pamiętać”. Jeszcze pod koniec zabaw oratoryjnych opowiedziałam dzieciom o zdarzeniu. Z wielkim przejęciem pomodliliśmy się razem w intencji Ainé, bo tak ma na imię dziewczyna.

Błogosławiona jest funkcja portiera. Może kiedyś sam święty Piotr pozwoli mi potowarzyszyć sobie…

Jimi

Od zeszłego roku, kiedy chodziliśmy po „kolędzie”, odwiedzając z pieśnią na ustach, a kropidłem w dłoni domy najuboższej dzielnicy, zostały nam zdjęcia, do których szczególnie lubię wracać. Na jednym z nich, bardziej udanym, widać zamyśloną twarzyczkę chłopca nie mającego więcej niż 11 lat. Zdjęcie to przypomniało mi się niedawno, kiedy skojarzyłam je z jednym z chłopców z oratorium popołudniowego. Całkiem niespodziewanie dziś znalazł się wśród bohaterów pierwszoplanowych mojego dnia.

                Z powodu licznych problemów dyscyplinarnych i organizacyjnych w oratorium, na nowo przy wejściu uczniowie muszą pokazać zeszyty z zadaniami, które danego dnia będą wykonywać. Okazało się, że jeden z chłopców, Jimi, nie przyniósł zadań, nie miał nawet zeszytu czy długopisu. Inni obwieścili mi natychmiast: „…bo on się nie uczy”. Okazało się, że jest starszym bratem bohatera mojego zdjęcia (o imieniu José), i rzeczywiście nie chodzi do szkoły. Szybko szepnęłam towarzyszącemu mi animatorowi, że ma z nim ustalić, co będzie robił, i oczywiście miał wejść tak jak inni do oratorium. Gdy przechodziłam chwilę później obok patio, zauważyłam Jimiego leżącego na ziemi i natychmiast podeszłam. W krótkiej rozmowie upewniłam się, ze chłopcy mieszkają w Aledaños Kurt Beer, rzeczywiście dość daleko, i codziennie przemierzają drogę do Bosconii na pieszo. Jimi nie chodzi do szkoły, bo uczęszcza tam jego młodszy brat: „Tato nie ma pieniędzy, żebyśmy chodzili do szkoły wszyscy. Mój brat uczy się, ja nie” – powiedział tylko. Ma 14 lat. Na listę obecności wpisano go razem z uczniami szkoły podstawowej. Zawarliśmy umowę, że od dziś przynosi własny zeszyt i długopis. Będzie miał stałe zadanie – to, które ja mu na dany dzień przygotuję.

                Nie tak dawno pielęgniarka opiekująca się najstarszym księdzem we wspólnocie opowiedziała mi, że zawsze marzyła o studiach pielęgniarskich na uniwersytecie, żeby móc w pełni asystować lekarzom przy pacjentach. Jednak jest ich w domu pięcioro, a na studia poszło dwóch braci…

                Są wybory, które wystawiają naszą wiarę na próbę, żeby przypadkiem nie powiedzieć: los jest ślepy. Bo w sumie są inne wartości, o które także należy walczyć.

Kiedy ideały stają się rzeczywistością

W to niedzielne popołudnie, w ramach oratorium peryferyjnego Bartolomé Garelli, zabraliśmy dzieci do Bosconii na basen. Nie trzeba było wiele powtarzać, żeby wieść rozeszła się lotem błyskawicy. Chociaż i tak liczba tych, którzy rzeczywiście przyszli, była zaskakująco mała. Na sześćdziesiąt duszyczek, które się pojawiają, naliczyliśmy jakieś trzydzieści pięć. Dzieci dołączały jeszcze po drodze, choć i tak na spóźnialskich czekaliśmy długo w miejscu naszych stałych zabaw. Godzinne szaleństwo udzieliło się wszystkim: popisowym skokom, wesołym zdjęciom i wyścigom w szukaniu rzuconych do wody kamieni nie było końca. Nad wesołą gromadką czuwało czworo animatorów. I może nie byłoby w tym dniu nic nadzwyczajnego, gdyby nie kontynuacja zabaw już po wyjściu z wody.

                Dzieci szybko uwinęły się z opuszczeniem basenu i przejściem przez prysznice, tylko  niektóre „żółwiki” ociągały się z wyjściem z łazienek. Chłodny wiaterek mimo pięknego, słonecznego, prawdziwie wymodlonego dnia, zrobił swoje. Jeszcze z ociekającymi wodą włosami, spłukanymi preparatem Nopucid (szampon i preparat przeciw wszom) dzieciaki trzęsły się z zimna przy każdym powiewie. Ale uśmiechy nie schodziły z twarzy. Przypomniała mi się jedna dowcipna dynamika dla dzieci, gdzie ropuszka w zielonym kubraku też trzęsła się z zimna. W sposób całkiem spontaniczny dzieciaki podchwyciły piosenkę, czekając na dwie spóźnialskie, które później musiały wykupić się zademonstrowaniem piosenki w duecie. Chyba po raz pierwszy wśród tej grupki dzieci dostrzegłam taką jedność i spontaniczną zabawę, zazwyczaj były znane z rozwydrzenia i trudności z ustaniem w miejscu. Grzecznie w jednym rzędzie przeszliśmy na zadaszone patio, które kiedyś może będzie świątynią, i tam kontynuowaliśmy wesołe gry integracyjne. Nie chciałam utracić tej jedności i zgodności, którą dostrzegłam. Okazało się, że od początku do końca spełniło się tego dnia marzenie każdego animatora, łącznie z momentem rozdawania słodkiego poczęstunku i formowaniem kolumny udającej się do wyjścia.

                Tam spotkała nas przykra niespodzianka: klucz nie wchodził do zamka. Ktoś wepchnął w zamek jakąś suchą łodyżkę, i dopiero po dłuższych staraniach (przy użyciu znalezionego druta, kolczyka…), po znalezieniu szpilki, udało się ją wydobyć. Psota nie byłaby może aż tak smutna, gdyby nie świadomość, że była zemstą tych, którzy nie weszli wraz z całą grupą na basen. Zawsze znajdą się tacy, którzy czekają, by skorzystać z okazji, mimo iż nie pojawiają się w oratorium, a SA i tacy, którzy zawsze zjawiają się za późno, no, o jakieś pół godziny (!) licząc od końca czasu przeznaczonego na przybycie. Ten smutny epizod dał sporo do myślenia, mimo iż nie był to pierwszy raz, o czym dowiedziałam się później.

Można by podsumować, iż tak kończy się zetknięcie ideału, marzenia – z rzeczywistością, lecz byłby to wniosek bardzo powierzchowny. Nie jesteśmy tutaj po to, by uwydatniać zło i nieszczęścia, bo  byłoby to zbyt łatwe. Naszym zadaniem jest ukazywać wszelkie dobro, radość i powody do wdzięczności, by zobaczyć na twarzyczkach ten entuzjazm, z jakim pod koniec oratorium na moje pytanie „co powiemy dzisiaj Panu Bogu?”, odkrzyknęli: „DZIĘKUJĘ!”.