Agnieszka Jaroszewicz

…A raczej dwie Agnieszki na misyjnym szlaku

Archive for lipiec, 2009

Dzień Przyjaciela

Dzisiaj właśnie przypada pierwszy w Peru, oddzielony od dnia zakochanych, Dzień Przyjaciela. Podczas gdy wielką propagandę robi jedna z marek piwa, a wielu szykuje się do wielkich imprez, ja witam się z kolejnymi przyjaciółmi, którzy do tej pory mnie nie widzieli od czasu mojego przybycia tutaj w zeszły piątek. Udałam się też do jednej z uboższych dzielnic, choć może nie aż tak daleko, jak tydzień temu, ale też w odwiedziny.

Odwiedziłam rodzinę mojego przyjaciela. Powędrowałam tam z jego młodszą siostrzyczką, która rano uczestniczyła w katechezie przygotowującej do I Komunii Świętej. Do worka na plecach wrzuciłam przesyłki do dostarczenia i trochę polskich słodyczy: pierników toruńskich i krówek. Milusdy dostała cukierka już po drodze. Już w domku włożyłam drugą krówkę do rączki małego Cristophera. Za jakiś czas maluszek przychodzi do pokoiku swojego starszego brata, gdzie w najlepsze siedzimy i gawędzimy o oratorium i zmianach w Bosconii i, wspinając się mu na kolana, odłamuje kawałek słodyczy i wkłada do buzi starszego brata, siostrze rzucając komentarz: „dla ciebie nie, bo ty już jadłaś”. Oczywiście wszystko zostaje skwitowane uśmiechami, a potem wspólnymi zdjęciami.

                Można wiele trąbić o przyjaźni, można urządzać wielkie imprezy, ale jeżeli nie będzie się ona objawiać tak zwyczajnie na co dzień jak miłość braterska, na nic nam się zdadzą wszelkie fiesty. Wystarczy jeden podzielony cukierek, żeby wyrazić to, jak bardzo można z kimś dzielić życie na drodze miłości.

Dwa portrety

Ma na imię Romario. Ma 16 lat. Jest łobuzem. Przychodzi regularnie do oratorium popołudniowego, straszy dzieci, chodzą pogłoski, że kradł. Nie zwraca uwagi na słowa animatorów, podobno już każdy z nim rozmawiał na osobności i nic nie wskórano. Burzy atmosferę nauki w klasie nie przynosząc żadnych zadań do zrobienia, śmiejąc się i głośno rozmawiając, rzucając komentarze w stronę animatora. Należy do bandy młodych ludzi wystających na ulicach i pokazujących na wszelkie możliwe sposoby swoją „siłę”. Pojawił się w sobotę przy kaplicy z niewielką grupą kolegów, kiedy grupa ministrantów modliła się różańcem. Stukał w szyby, przeszkadzał, śmiał się. Podczas niedzielnej mszy świętej robią to samo. Wszyscy na niego narzekają, żałują, że się zjawia, bo wprowadza zamęt i nerwowo-lękliwą atmosferę. Jest obecnie jednym z głównych problemów oratorium w Bosconii.

                Ma na imię Romario. Ma 16 lat. Jest drugim z dziewięciorga dzieci bardzo ubogiej rodziny, której ojciec regularnie się upija. Od najmłodszych lat przychodził do Bosconii, znał wszystkich księży salezjanów i wolontariuszy, którzy przeszli przez misję. Znam go z oratorium peryferyjnego, kiedy ubił opowiadać mi o jednym z salezjanów, który był dla niego szczególnym autorytetem. Kiedy dostał do rąk duży, elegancko wydane atlas Europa z cyklu National Geographic w sposób wzruszający oglądał zdjęcia razem z małym chłopczykiem, który razem ze swoim bratem robi swoje zadania domowe w tej samej sali. Graliśmy razem w sznura, kręcąc liną, by inni skakali, a czasem sami też skacząc. Chętnie pomógł mi zwinąć sprzęt sportowy i przyniósł do biura, czym zaskoczył naszego kochanego kleryka. Potrafi zaprowadzić porządek w sali. Wspomniał kiedyś podobno, że „wszyscy uważają, że on może robić tylko złe rzeczy”. Ma delikatną twarz, łagodne spojrzenie i, jako jeden z nielicznych, kędzierzawą czuprynę na głowie. Kiedy się zakocha, jak mały chłopczyk rysuje serduszka na kartce.

                Chyba lubimy się coraz bardziej.