Agnieszka Jaroszewicz

…A raczej dwie Agnieszki na misyjnym szlaku

Kiedy ideały stają się rzeczywistością

07
05

W to niedzielne popołudnie, w ramach oratorium peryferyjnego Bartolomé Garelli, zabraliśmy dzieci do Bosconii na basen. Nie trzeba było wiele powtarzać, żeby wieść rozeszła się lotem błyskawicy. Chociaż i tak liczba tych, którzy rzeczywiście przyszli, była zaskakująco mała. Na sześćdziesiąt duszyczek, które się pojawiają, naliczyliśmy jakieś trzydzieści pięć. Dzieci dołączały jeszcze po drodze, choć i tak na spóźnialskich czekaliśmy długo w miejscu naszych stałych zabaw. Godzinne szaleństwo udzieliło się wszystkim: popisowym skokom, wesołym zdjęciom i wyścigom w szukaniu rzuconych do wody kamieni nie było końca. Nad wesołą gromadką czuwało czworo animatorów. I może nie byłoby w tym dniu nic nadzwyczajnego, gdyby nie kontynuacja zabaw już po wyjściu z wody.

                Dzieci szybko uwinęły się z opuszczeniem basenu i przejściem przez prysznice, tylko  niektóre „żółwiki” ociągały się z wyjściem z łazienek. Chłodny wiaterek mimo pięknego, słonecznego, prawdziwie wymodlonego dnia, zrobił swoje. Jeszcze z ociekającymi wodą włosami, spłukanymi preparatem Nopucid (szampon i preparat przeciw wszom) dzieciaki trzęsły się z zimna przy każdym powiewie. Ale uśmiechy nie schodziły z twarzy. Przypomniała mi się jedna dowcipna dynamika dla dzieci, gdzie ropuszka w zielonym kubraku też trzęsła się z zimna. W sposób całkiem spontaniczny dzieciaki podchwyciły piosenkę, czekając na dwie spóźnialskie, które później musiały wykupić się zademonstrowaniem piosenki w duecie. Chyba po raz pierwszy wśród tej grupki dzieci dostrzegłam taką jedność i spontaniczną zabawę, zazwyczaj były znane z rozwydrzenia i trudności z ustaniem w miejscu. Grzecznie w jednym rzędzie przeszliśmy na zadaszone patio, które kiedyś może będzie świątynią, i tam kontynuowaliśmy wesołe gry integracyjne. Nie chciałam utracić tej jedności i zgodności, którą dostrzegłam. Okazało się, że od początku do końca spełniło się tego dnia marzenie każdego animatora, łącznie z momentem rozdawania słodkiego poczęstunku i formowaniem kolumny udającej się do wyjścia.

                Tam spotkała nas przykra niespodzianka: klucz nie wchodził do zamka. Ktoś wepchnął w zamek jakąś suchą łodyżkę, i dopiero po dłuższych staraniach (przy użyciu znalezionego druta, kolczyka…), po znalezieniu szpilki, udało się ją wydobyć. Psota nie byłaby może aż tak smutna, gdyby nie świadomość, że była zemstą tych, którzy nie weszli wraz z całą grupą na basen. Zawsze znajdą się tacy, którzy czekają, by skorzystać z okazji, mimo iż nie pojawiają się w oratorium, a SA i tacy, którzy zawsze zjawiają się za późno, no, o jakieś pół godziny (!) licząc od końca czasu przeznaczonego na przybycie. Ten smutny epizod dał sporo do myślenia, mimo iż nie był to pierwszy raz, o czym dowiedziałam się później.

Można by podsumować, iż tak kończy się zetknięcie ideału, marzenia – z rzeczywistością, lecz byłby to wniosek bardzo powierzchowny. Nie jesteśmy tutaj po to, by uwydatniać zło i nieszczęścia, bo  byłoby to zbyt łatwe. Naszym zadaniem jest ukazywać wszelkie dobro, radość i powody do wdzięczności, by zobaczyć na twarzyczkach ten entuzjazm, z jakim pod koniec oratorium na moje pytanie „co powiemy dzisiaj Panu Bogu?”, odkrzyknęli: „DZIĘKUJĘ!”.

  1. Piotr napisal(a),

    A jednak była dobra pogoda na basen…:)))

Dodaj komentarz