Agnieszka Jaroszewicz

…A raczej dwie Agnieszki na misyjnym szlaku

Archive for the ‘Peru’ Category

Coś o Peru

Coś bym napisała. Coś o Peru. Bardzo chciałam przekazać tu tłumaczoną relację z wizyty urny księdza Bosco w „mojej” misji, ale relacja nie nadchodzi i nie nadchodzi… Albo wiele zajęć, albo… (wolę nie kończyć tego drugiego „albo”)

Kończę studia, w sumie mam coraz bardziej w głowie poukładane co dalej, ale marzenia są niepoukładane. Na pewno tylko w mojej głowie. Ufam,że Bóg „już od wieków ma koncepcję życia każdego z nas” (ks. Franciszek Blachnicki). Koncepcję ma, tylko czy zrealizuje… W sumie całe życie uczę się Mu nie przeszkadzać. Bardzo dobrze na tym wychodzę.

Wróciłam przed chwilą do moich wspomnień wakacyjnych, do spotkania z moimi kochanymi przyjaciółmi z Bosconii, którzy są na drodze odkrywania swojego powołania. Ostatnio „powołanie” to u mnie temat nr 1. Więc myślę o nich, myślę o Juanie, Cristhianie, Robercie, Pedro, innym Cristhianie – oni już są na drodze formacji salezjańskiej, myślę też o klerykach, którzy studiują w Kolumbii i mają dni wypełnione do granic możliwości pracą apostolską (gdy myślę o nich,myślę też o moim serdecznym przyjacielu L., który kiedyś zostanie świętym o wybitnie nietypowym imieniu :)). Myślę o Lourdes i Milagros, które odnalazły sie na drodze życia zakonnego, wspominam młodych ze szkoły technicznej, którzy poszukują najpierw samych siebie i pogodzenia z własnym życiem, marzą o miłości…, ogarniam pamięcią rosnące powołania… przeróżne, o których rozmawiając spędzaliśmy długie, ciepłe (zimowe i letnie :)) wieczory…

Przyszedł jakiś taki ciekawy czas, kiedy moja tęsknota się pogłębia. Tak, właśnie „pogłębia”. Jest cicha i głęboka. Pogodzona sama ze sobą, ale wciąż obecna. Nie ma w sobie nic z płaczliwego sentymentu, ale jest samą miłością. Zadziwiające, jak toczy się życie. Jest pasmem niespodzianek. I co z tego, że zamiast wędrować po piaskach i służy jako wszystko-na-raz dla dzieci siedzę i piszę prace magisterskie. I tak wiadomo, co mam w sercu.

Wczoraj widziałam na Rynku Staromiejskim w Toruniu dwóch chłopaków puszczających ogromne bańki mydlane. Patrzyłam jak urzeczona. Jak małe dziecko. I co, że moją pierwszą myślą było: „to trzeba powtórzyć w Oratorium Bartolomé Garelli”… Niby wróciłam na dobre, ale jest mnie naprawdę więcej niż się wydaje.

Jeżeli to, co piszę, wydaje się Wam niejasne i wyjątkowo „ciche”, nie dziwcie się. To, co piszę, jest takie jak moja tęsknota. Cicha i zakorzeniona. I będzie rosnąć. Tylko co z niej wyrośnie…?

Ksiądz Bosco jest już w Peru!

…Oczywiście jest tam od dawna, w osobach swoich duchowych synów – salezjanów. Jednak tym razem przybył we własnej osobie. Ale jaśniej…

Przedwczoraj, 17 marca 2010 roku, o godzienie 13.00 czasu miejscowego (naszej 6.00) urna z ciałem tego wielkiego świętego przekroczyła granicę państwa od strony Boliwii, w miejscowości Copa Cabana, słynącej z sanktuarium maryjnego i znalazła się na peruwiańskiej ziemi. Na powitanie wyszedł ksiądz inspektor Vicente Santilli.

Jako pierwsi mogli powitać świętego mieszkańcy Puno. I tak urna z relikwiami księdza Bosco powędruje dalej, aż do 7 kwietnia pozostając w Kraju Słońca, potem przekroczy kolejną granicę, by odwiedzić Ekwador. Trasa będzie następująca: 18 – 19 urna pozostanie w Cusco, 20 – 21 w Arequipie, 22 – 23 w Ayacucho, 24 – 25 w Huancayo, od 26 marca do 4 de kwietnia będzie wizytować Limę i Callao, 5 kwietnia Huaraz i w końcu 6 i 7 kwietnia odwiedzi Piura.

Zainteresowanych władających językiem hiszpańskim zapraszam na : 

http://donboscovisitaelperu.com/DonBoscoPeru/

…A modlitwie wszystkich polecam Kościół Peru, głównie jego młode szeregi, do których szczególnie został powołany ksiądz Bosco. Niech ta wizyta odrodzi wiarę i zapał miłości, będącej siłą napędową świata.

Portier

– Ile kluczy! Jak święty Piotr! – No tak, trzymam klucze do Raju 🙂

                To taki typowy dialog przy bramie wejściowej na teren oratorium Bosconii. Albo inne: „Señorita, może otworzyć mi bramę, musimy wyjść”; „Señorita, tam czekają panie z chóru, mówią, że mają próbę”; „Agnieszka, przed 7.00 przyjdzie jeden pan i przyniesie chleb, mogłabyś czekać przy bramie jak będę przygotowywać śniadanie?”; „Señorita, ktoś tam czeka, mówi, żebyś podeszła…” – to tylko niektóre ze stwierdzeń, których słucham na co dzień.

Już w zeszłym roku się utarło, że jak ktoś chciał wyjść czy wejść, to mnie szukał, wołał, ja najczęściej stałam przy bramie jak wchodziły dzieci, żeby podpisywać karnety i sprawdzać zadania, ja też je wypuszczałam po skończonych zajęciach oratoryjnych. W dużej mierze tak zostało. Trzeba było zawsze wykrzesać z siebie dużo cierpliwości i dobrego humoru, powtarzając sobie, że to nic, że już piąty raz muszę iść i otworzyć bramę, przecież naprawdę tego potrzebują. Czasami ktoś mnie podwiózł na motorze czy na rowerze, co było ciekawym urozmaiceniem. Ale czasem nie było łatwo, szczególnie, gdy się miało zaplanowane inne, ważne sprawy.

Kilka dni temu przy okazji jednego ze spotkań koordynatorów jeden z braci zapytał: „Czy wiecie co mówił święty Jan Bosco, że kto był najważniejszy w jego domu? (…) PORTIER! Bo to on stał cierpliwie na swoim stanowisku, on witał i żegnał wchodzących, on dawał swój uśmiech i dobre słowo na powitanie i pożegnanie”. Ten wielki święty docenił zadanie najmniej doceniane i najmniej pożądane, bo też najmniej dostrzegane, przynajmniej z pozoru – tak podsumowano tę wiadomość. Trudno mi było się nie uśmiechnąć, szczególnie, że wymieniłam z moim przyjacielem znaczące spojrzenia. Wszystko jasne! „Gdybym to wiedziała wcześniej!” – westchnęłam. Pewnie byłoby mi łatwiej pokochać te wieczne piesze pielgrzymki przez Bosconię, które i tak po pewnym czasie należały do moich ulubionych. I dokładnie z tych samych powodów, dla których Don Bosco tak je cenił.

Zdarzyło się nie tak dawno, że kiedy grałam w siatkówkę z dziewczynkami w oratorium porannym, usłyszałam głosik, jak to się często zdarza, „Señorita, szukają…”. Podeszłam do bramy. Stał tam pewien pan, który podjechał samochodem, i zapytał mnie o któregoś z księży. Prawie odruchowo powiedziałam, że musi podejść z drugiej strony, tam, gdzie wejście do CETPRO (tj. szkoły technicznej), bo tam są biura księży. Ale nie o to chodziło. Ten pan, o sympatycznej twarzy, lecz ze smutkiem w oczach, nie mogąc stłumić wzruszenia, zbliżył się do bramy i poprosił tylko o przekazanie wiadomości, że jest tatą jednego z katechetów. Jego córka, a siostra tegoż katechety, jest ciężko chora, zawieźli ją do Limy, gdzie tego samego dnia miała mieć poważny zabieg. „Oczywiście, że przekażę, ja sama też będę pamiętać”. Jeszcze pod koniec zabaw oratoryjnych opowiedziałam dzieciom o zdarzeniu. Z wielkim przejęciem pomodliliśmy się razem w intencji Ainé, bo tak ma na imię dziewczyna.

Błogosławiona jest funkcja portiera. Może kiedyś sam święty Piotr pozwoli mi potowarzyszyć sobie…

Jimi

Od zeszłego roku, kiedy chodziliśmy po „kolędzie”, odwiedzając z pieśnią na ustach, a kropidłem w dłoni domy najuboższej dzielnicy, zostały nam zdjęcia, do których szczególnie lubię wracać. Na jednym z nich, bardziej udanym, widać zamyśloną twarzyczkę chłopca nie mającego więcej niż 11 lat. Zdjęcie to przypomniało mi się niedawno, kiedy skojarzyłam je z jednym z chłopców z oratorium popołudniowego. Całkiem niespodziewanie dziś znalazł się wśród bohaterów pierwszoplanowych mojego dnia.

                Z powodu licznych problemów dyscyplinarnych i organizacyjnych w oratorium, na nowo przy wejściu uczniowie muszą pokazać zeszyty z zadaniami, które danego dnia będą wykonywać. Okazało się, że jeden z chłopców, Jimi, nie przyniósł zadań, nie miał nawet zeszytu czy długopisu. Inni obwieścili mi natychmiast: „…bo on się nie uczy”. Okazało się, że jest starszym bratem bohatera mojego zdjęcia (o imieniu José), i rzeczywiście nie chodzi do szkoły. Szybko szepnęłam towarzyszącemu mi animatorowi, że ma z nim ustalić, co będzie robił, i oczywiście miał wejść tak jak inni do oratorium. Gdy przechodziłam chwilę później obok patio, zauważyłam Jimiego leżącego na ziemi i natychmiast podeszłam. W krótkiej rozmowie upewniłam się, ze chłopcy mieszkają w Aledaños Kurt Beer, rzeczywiście dość daleko, i codziennie przemierzają drogę do Bosconii na pieszo. Jimi nie chodzi do szkoły, bo uczęszcza tam jego młodszy brat: „Tato nie ma pieniędzy, żebyśmy chodzili do szkoły wszyscy. Mój brat uczy się, ja nie” – powiedział tylko. Ma 14 lat. Na listę obecności wpisano go razem z uczniami szkoły podstawowej. Zawarliśmy umowę, że od dziś przynosi własny zeszyt i długopis. Będzie miał stałe zadanie – to, które ja mu na dany dzień przygotuję.

                Nie tak dawno pielęgniarka opiekująca się najstarszym księdzem we wspólnocie opowiedziała mi, że zawsze marzyła o studiach pielęgniarskich na uniwersytecie, żeby móc w pełni asystować lekarzom przy pacjentach. Jednak jest ich w domu pięcioro, a na studia poszło dwóch braci…

                Są wybory, które wystawiają naszą wiarę na próbę, żeby przypadkiem nie powiedzieć: los jest ślepy. Bo w sumie są inne wartości, o które także należy walczyć.

Kiedy ideały stają się rzeczywistością

W to niedzielne popołudnie, w ramach oratorium peryferyjnego Bartolomé Garelli, zabraliśmy dzieci do Bosconii na basen. Nie trzeba było wiele powtarzać, żeby wieść rozeszła się lotem błyskawicy. Chociaż i tak liczba tych, którzy rzeczywiście przyszli, była zaskakująco mała. Na sześćdziesiąt duszyczek, które się pojawiają, naliczyliśmy jakieś trzydzieści pięć. Dzieci dołączały jeszcze po drodze, choć i tak na spóźnialskich czekaliśmy długo w miejscu naszych stałych zabaw. Godzinne szaleństwo udzieliło się wszystkim: popisowym skokom, wesołym zdjęciom i wyścigom w szukaniu rzuconych do wody kamieni nie było końca. Nad wesołą gromadką czuwało czworo animatorów. I może nie byłoby w tym dniu nic nadzwyczajnego, gdyby nie kontynuacja zabaw już po wyjściu z wody.

                Dzieci szybko uwinęły się z opuszczeniem basenu i przejściem przez prysznice, tylko  niektóre „żółwiki” ociągały się z wyjściem z łazienek. Chłodny wiaterek mimo pięknego, słonecznego, prawdziwie wymodlonego dnia, zrobił swoje. Jeszcze z ociekającymi wodą włosami, spłukanymi preparatem Nopucid (szampon i preparat przeciw wszom) dzieciaki trzęsły się z zimna przy każdym powiewie. Ale uśmiechy nie schodziły z twarzy. Przypomniała mi się jedna dowcipna dynamika dla dzieci, gdzie ropuszka w zielonym kubraku też trzęsła się z zimna. W sposób całkiem spontaniczny dzieciaki podchwyciły piosenkę, czekając na dwie spóźnialskie, które później musiały wykupić się zademonstrowaniem piosenki w duecie. Chyba po raz pierwszy wśród tej grupki dzieci dostrzegłam taką jedność i spontaniczną zabawę, zazwyczaj były znane z rozwydrzenia i trudności z ustaniem w miejscu. Grzecznie w jednym rzędzie przeszliśmy na zadaszone patio, które kiedyś może będzie świątynią, i tam kontynuowaliśmy wesołe gry integracyjne. Nie chciałam utracić tej jedności i zgodności, którą dostrzegłam. Okazało się, że od początku do końca spełniło się tego dnia marzenie każdego animatora, łącznie z momentem rozdawania słodkiego poczęstunku i formowaniem kolumny udającej się do wyjścia.

                Tam spotkała nas przykra niespodzianka: klucz nie wchodził do zamka. Ktoś wepchnął w zamek jakąś suchą łodyżkę, i dopiero po dłuższych staraniach (przy użyciu znalezionego druta, kolczyka…), po znalezieniu szpilki, udało się ją wydobyć. Psota nie byłaby może aż tak smutna, gdyby nie świadomość, że była zemstą tych, którzy nie weszli wraz z całą grupą na basen. Zawsze znajdą się tacy, którzy czekają, by skorzystać z okazji, mimo iż nie pojawiają się w oratorium, a SA i tacy, którzy zawsze zjawiają się za późno, no, o jakieś pół godziny (!) licząc od końca czasu przeznaczonego na przybycie. Ten smutny epizod dał sporo do myślenia, mimo iż nie był to pierwszy raz, o czym dowiedziałam się później.

Można by podsumować, iż tak kończy się zetknięcie ideału, marzenia – z rzeczywistością, lecz byłby to wniosek bardzo powierzchowny. Nie jesteśmy tutaj po to, by uwydatniać zło i nieszczęścia, bo  byłoby to zbyt łatwe. Naszym zadaniem jest ukazywać wszelkie dobro, radość i powody do wdzięczności, by zobaczyć na twarzyczkach ten entuzjazm, z jakim pod koniec oratorium na moje pytanie „co powiemy dzisiaj Panu Bogu?”, odkrzyknęli: „DZIĘKUJĘ!”.

Dzień Przyjaciela

Dzisiaj właśnie przypada pierwszy w Peru, oddzielony od dnia zakochanych, Dzień Przyjaciela. Podczas gdy wielką propagandę robi jedna z marek piwa, a wielu szykuje się do wielkich imprez, ja witam się z kolejnymi przyjaciółmi, którzy do tej pory mnie nie widzieli od czasu mojego przybycia tutaj w zeszły piątek. Udałam się też do jednej z uboższych dzielnic, choć może nie aż tak daleko, jak tydzień temu, ale też w odwiedziny.

Odwiedziłam rodzinę mojego przyjaciela. Powędrowałam tam z jego młodszą siostrzyczką, która rano uczestniczyła w katechezie przygotowującej do I Komunii Świętej. Do worka na plecach wrzuciłam przesyłki do dostarczenia i trochę polskich słodyczy: pierników toruńskich i krówek. Milusdy dostała cukierka już po drodze. Już w domku włożyłam drugą krówkę do rączki małego Cristophera. Za jakiś czas maluszek przychodzi do pokoiku swojego starszego brata, gdzie w najlepsze siedzimy i gawędzimy o oratorium i zmianach w Bosconii i, wspinając się mu na kolana, odłamuje kawałek słodyczy i wkłada do buzi starszego brata, siostrze rzucając komentarz: „dla ciebie nie, bo ty już jadłaś”. Oczywiście wszystko zostaje skwitowane uśmiechami, a potem wspólnymi zdjęciami.

                Można wiele trąbić o przyjaźni, można urządzać wielkie imprezy, ale jeżeli nie będzie się ona objawiać tak zwyczajnie na co dzień jak miłość braterska, na nic nam się zdadzą wszelkie fiesty. Wystarczy jeden podzielony cukierek, żeby wyrazić to, jak bardzo można z kimś dzielić życie na drodze miłości.

Dwa portrety

Ma na imię Romario. Ma 16 lat. Jest łobuzem. Przychodzi regularnie do oratorium popołudniowego, straszy dzieci, chodzą pogłoski, że kradł. Nie zwraca uwagi na słowa animatorów, podobno już każdy z nim rozmawiał na osobności i nic nie wskórano. Burzy atmosferę nauki w klasie nie przynosząc żadnych zadań do zrobienia, śmiejąc się i głośno rozmawiając, rzucając komentarze w stronę animatora. Należy do bandy młodych ludzi wystających na ulicach i pokazujących na wszelkie możliwe sposoby swoją „siłę”. Pojawił się w sobotę przy kaplicy z niewielką grupą kolegów, kiedy grupa ministrantów modliła się różańcem. Stukał w szyby, przeszkadzał, śmiał się. Podczas niedzielnej mszy świętej robią to samo. Wszyscy na niego narzekają, żałują, że się zjawia, bo wprowadza zamęt i nerwowo-lękliwą atmosferę. Jest obecnie jednym z głównych problemów oratorium w Bosconii.

                Ma na imię Romario. Ma 16 lat. Jest drugim z dziewięciorga dzieci bardzo ubogiej rodziny, której ojciec regularnie się upija. Od najmłodszych lat przychodził do Bosconii, znał wszystkich księży salezjanów i wolontariuszy, którzy przeszli przez misję. Znam go z oratorium peryferyjnego, kiedy ubił opowiadać mi o jednym z salezjanów, który był dla niego szczególnym autorytetem. Kiedy dostał do rąk duży, elegancko wydane atlas Europa z cyklu National Geographic w sposób wzruszający oglądał zdjęcia razem z małym chłopczykiem, który razem ze swoim bratem robi swoje zadania domowe w tej samej sali. Graliśmy razem w sznura, kręcąc liną, by inni skakali, a czasem sami też skacząc. Chętnie pomógł mi zwinąć sprzęt sportowy i przyniósł do biura, czym zaskoczył naszego kochanego kleryka. Potrafi zaprowadzić porządek w sali. Wspomniał kiedyś podobno, że „wszyscy uważają, że on może robić tylko złe rzeczy”. Ma delikatną twarz, łagodne spojrzenie i, jako jeden z nielicznych, kędzierzawą czuprynę na głowie. Kiedy się zakocha, jak mały chłopczyk rysuje serduszka na kartce.

                Chyba lubimy się coraz bardziej.

Tak normalnie

No i znow jestem na peruwianskiej ziemi. Lot minal szybko i spokojnie, w dobrym towarzystwie mlodziutkiej Peruwianki 🙂 Kiedy siedzialam w samochodzie, za kierownica jeden znajomy salezjanin, obok drugi, jeszcze bardziej znajomy 🙂 a naokolo limenskie klimaty pomyslalam,ze to wszystko jest tak normalne, jak kazdy moj przejazd z Gdanska do Torunia czy z powrotem. Rzeczywiscie, nie pomylilam sie sadzac,ze bede sie czuc, jakbym nie wyjezdzala stad… W dodatku juz teraz, jak pisze te slowa, mam w paszportowce na sercu bilet na nocny autobus do Piura. Zanim jednak tam dotre, wykorzystam te godziny w stolicy, by odwiedzic przyjaciol. To takie normalne, prawda?

Wszedzie dobrze, ale w domu najlepiej

Dluga przerwa, dluga… dluuuuga. No tak, a obiecalam pisac. I co poradze? No, ostatnie dwa tygodnie mam niejako usprawiedliwione: WAKACJE 😉 Pojechalysmy na poludnie Peru poodwiedzac niektore z kluczowych miejsc mowiacych tyle o kulturze i tradycji tego tak fascynujacego kraju. Chyba nazwy „Machu Picchu” nie musze osobno objasniac. oze troche gorzej bedzie z Urubamba, Ollantaytambo, Moray, Calca, Chivay, Puno… Ale, jak to sie mowi: wszystko w swoim czasie. Niedlugo powinny sie pojawic na stronie zdjecia z tej podrozy, na razie uzupelnilam „fotokronike” z kwietnia i maja, czyli od Wielkanocy.

No tak, to juz tydzien odkad jestesmy z powrotem w Piura, w naszej kochanej Bosconii. I od razu wiele aktywnosci, kilka nowosci, ale przede wszystkim ogrom milosci (wcale nie czuje kiedy rymuje ;)). Kiedy w niedziele 15 czerwca rano zaladowane mototaxi pojawilo sie przy bramie, dzieci w wiekszosci byly jeszcze w kosciele na swojej mszy, ale ci, co nie byli… Zainicjowali caly ciag serdecznych powitan, zalali nas miloscia i informacjami o zmianach. Przede wszystkim trudno bylo przestac sie usmiechac. Takie sa powitania w domu. Wrocilysmy bogate w zachwyt, doswiadczenia piekna i madrosci, zaopatrzone w pamiec i usmiechy nowych przyjaciol, zapalone do dzialania przez poznanie innych dziel salezjanskich. Ale w jednej chwili tylko upewnilam sie w mysli, ktora mi towarzyszyla wraz z cichutka tesknota: to bogactwo bedzie moim prezentem dla „domownikow” tego dziela, jakim jest Bosconia. Ta milosc, ta tesknota, te powitania i pozytywne zmiany w zachowaniu dzieciakow z oratorium – to wszsytko jest jednym wielkim potwierdzeniem tego, co kazdy zna na pamiec:

WSZEDZIE DOBRZE,ALE W DOMU NAJLEPIEJ

Trudne pytania, czyli lalkom Barbie mówimy: nie!

Jest sobota, jeszcze w zeszlym roku szkolnym. Przed rozpoczęciem zbiórki i rozejściem się do grup warsztatowych, dwie starsze dziewczynki, zachęcone przez młodszą koleżankę, Johanę, zaczęły mnie wypytywać o… różne rzeczy. Te pytania i komentarze mówią więcej o nich niż o mnie.
– Ile masz lat? (po usłyszeniu odpowiedzi) Masz chłopaka?
– Nie, mam wielu przyjaciół
– Jesteś bielutka… Wyglądasz jak lalka Barbie
– Nie… To nie tak. Naprawdę sądzisz, że to jest ładne? Powiem Ci, że wy jesteście dużo ładniejsze. Nigdy nie chciejcie dorównywać tej sztuczności.
– Macie pieniądze? (pierwszy strzał)
– Jak to? Kto? Nie rozumiem…
– Twoja rodzina
– No… Tak, mamy… Każdy ma, mniej lub więcej, ale każdy ma…
– No tak, ale wy nie bywacie głodni? („uuups!”)
– No… nie
– Masz w domu lodówkę? („ja już nie chcę!”)
– Tak…
– Masz komórkę? („każdy animator oratorium ma lepszy sprzęt niż ja…”)
– Mam, ale takich jak ja mam już się nie robi 🙂
Bardzo się ucieszyłam, jak przyszedł czas zbiórki. Tej rozmowy nigdy nie zapomnę.
Coś, co jest normalne okazuje się nienormalne, a nienormalne i niepoważne (jak lalka Barbie) staje się poważnym kryterium oceny wartosci.