Znowu na piaskach
Ruszamy najpierw do Villa Kurt Beer. I równie szybko się oddalamy, bo słyszymy przez głośniki zupełnie inną wiadomość. To prawda, dotarła ona do Bosconii już wcześniej. Poprzedniego wieczoru, kiedy niektórzy przygotowywali się do tradycyjnego święta Virgen del Carmen, a inni, jak my, do kolejnego dnia pracy, całkiem niedaleko Bosconii spłonęło piętnaście domów. Okoliczni mieszkańcy zaczęli zbierać wszelkie materiały niezbędne do życia – dla rodzin, które straciły wszystko. Kto widział, jak wyglądają tutejsze domki, nie zdziwi się, że niektórzy naprawdę zostali bez niczego. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Szybko zapada decyzja, że Bosconia także włączy się w akcję pomocy. Ruszamy w inne regiony.
I znów przypominają się czasy długich wypraw z naręczem kolorowych kartek i stawanie przed drzwiami bez klamek, pukając i czekając aż ktoś otworzy. Ma to swój urok, i mało przypomina kolorowe, hałaśliwe reklamy, lub choćby uciążliwe wciskanie w dłoń ofert kredytów czy reklam pizzerii na każdym większym polskim deptaku. Na zdjęciach, które umieściłam w galerii widać jak często są to radosne spotkania z dobrze znanymi buziami moich dawnych uczniów lub innych osób, których, jak nie patrzeć, dawno nie widziałam. Są i tacy, którzy nie zauważyli, że dziewięć miesięcy mnie nie było J.
Idę z moim przyjacielem między domkami dzielnicy sporo oddalonej od misji. Podział zadań, to jest drzwi, jest, ale gdy pytam o jeden biały domek, okazuje się, że tam jeszcze José nie dotarł. Podchodzę, pukam, do drzwi podchodzi bardzo sympatyczna pani, jeszcze ustawiając gromadkę dzieci, która ogląda u niej bajkę na video. Przekazuje nasze zaproszenie… i słyszę jedną z najsmutniejszych wiadomości, jakie mogłabym usłyszeć. Jej syn był w grupie ministrantów. Po pewnym czasie zaczęły dochodzić na telefon komórkowy mamy dziwne wiadomości z niedwuznacznym przesłaniem… Od tamtej pory mama zawsze chodzi do kościoła razem z synem, tylko do parafii i z powrotem. Rozmawiała z psychologiem, oświadczył, że z chłopcem jest raczej wszystko w porządku, nie ucierpiał tak bardzo. A telefon namierzono. Usłyszałam konkretne imię i… zastygłam z wrażenia. Po krótkiej rozmowie oddaliłam się.
Szybko stało się jasne dlaczego mój przyjaciel ominął te drzwi. Szybko też dowiedziałam się od niego, jako koordynatora grupy liturgicznej, że cała sprawa była zaaranżowana w złej wierze przez kogoś, kto wykorzystał ufność dobrze nam znanego właściciela feralnego telefonu. Właściwy prowokator do tej pory nie jest znany, a za niego cierpi niewinna osoba i cała Bosconia.
Wracamy do domu zmęczeni, radośni z możliwie dobrze spełnionego obowiązku, żartując i psocąc się jedni drugim w mikrobusie. Ale gdzieś wewnątrz drzemie refleksja, którą trzeba omówić w wieczornej ciszy kaplicy: jak radość przeplata się z tragediami, małymi i wielkimi, jak pytania pozostają bez odpowiedzi, a zaproszenia w zawieszeniu. Jak krzywe bywają linie, po których Bóg chce pisać prostą literą miłości.