Agnieszka Jaroszewicz

…A raczej dwie Agnieszki na misyjnym szlaku

Znowu na piaskach

07
16

Ruszamy najpierw do Villa Kurt Beer. I równie szybko się oddalamy, bo słyszymy przez głośniki zupełnie inną wiadomość. To prawda, dotarła ona do Bosconii już wcześniej. Poprzedniego wieczoru, kiedy niektórzy przygotowywali się do tradycyjnego święta Virgen del Carmen, a inni, jak my, do kolejnego dnia pracy, całkiem niedaleko Bosconii spłonęło piętnaście domów. Okoliczni mieszkańcy zaczęli zbierać wszelkie materiały niezbędne do życia – dla rodzin, które straciły wszystko. Kto widział, jak wyglądają tutejsze domki, nie zdziwi się, że niektórzy naprawdę zostali bez niczego. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Szybko zapada decyzja, że Bosconia także włączy się w akcję pomocy. Ruszamy w inne regiony.

I znów przypominają się czasy długich wypraw z naręczem kolorowych kartek i stawanie przed drzwiami bez klamek, pukając i czekając aż ktoś otworzy. Ma to swój urok, i mało przypomina kolorowe, hałaśliwe reklamy, lub choćby uciążliwe wciskanie w dłoń ofert kredytów czy reklam pizzerii na każdym większym polskim deptaku. Na zdjęciach, które umieściłam w galerii widać jak często są to radosne spotkania z dobrze znanymi buziami moich dawnych uczniów lub innych osób, których, jak nie patrzeć, dawno nie widziałam. Są i tacy, którzy nie zauważyli, że dziewięć miesięcy mnie nie było J.

Idę z moim przyjacielem między domkami dzielnicy sporo oddalonej od misji. Podział zadań, to jest drzwi, jest, ale gdy pytam o jeden biały domek, okazuje się, że tam jeszcze José nie dotarł. Podchodzę, pukam, do drzwi podchodzi bardzo sympatyczna pani, jeszcze ustawiając gromadkę dzieci, która ogląda u niej bajkę na video. Przekazuje nasze zaproszenie… i słyszę jedną z najsmutniejszych wiadomości, jakie mogłabym usłyszeć. Jej syn był w grupie ministrantów. Po pewnym czasie zaczęły dochodzić na telefon komórkowy mamy dziwne wiadomości z niedwuznacznym przesłaniem… Od tamtej pory mama zawsze chodzi do kościoła razem z synem, tylko do parafii i z powrotem. Rozmawiała z psychologiem, oświadczył, że z chłopcem jest raczej wszystko w porządku, nie ucierpiał tak bardzo. A telefon namierzono. Usłyszałam konkretne imię i… zastygłam z wrażenia. Po krótkiej rozmowie oddaliłam się.

Szybko stało się jasne dlaczego mój przyjaciel ominął te drzwi. Szybko też dowiedziałam się od niego, jako koordynatora grupy liturgicznej, że cała sprawa była zaaranżowana w złej wierze przez kogoś, kto wykorzystał ufność dobrze nam znanego właściciela feralnego telefonu. Właściwy prowokator do tej pory nie jest znany, a za niego cierpi niewinna osoba i cała Bosconia.

Wracamy do domu zmęczeni, radośni z możliwie dobrze spełnionego obowiązku, żartując i psocąc się jedni drugim w mikrobusie. Ale gdzieś wewnątrz drzemie refleksja, którą trzeba omówić w wieczornej ciszy kaplicy: jak radość przeplata się z tragediami, małymi i wielkimi, jak pytania pozostają bez odpowiedzi, a zaproszenia w zawieszeniu. Jak krzywe bywają linie, po których Bóg chce pisać prostą literą miłości.

Szybka mobilizacja

07
15

Jest 28 lipca, Swieto Niepodleglosci Peru. dzis 188. rocznica proklamacji niepodleglosci kraju Przez San Martina. Poranna cisza w Bosconii jest zapowiedzia popoludniowego swietowania z dziecmi i tona w niej ciche, choc gorliwe przygotowania. Chwilowo znalazlam chwilke, zeby nadgonic minione dwa tygodnie. Nawarstwione obowiazki nie pozwolily mi pisac na biezaco, ale teraz chce sie tym wszystkim podzielic, ignorujac propagandowe, okazyjne przemowienie Prezydenta Republiki. Kazda notka pojawi sie z odpowiadajaca jej data. Na razie 15 lipca:

Zbliżają się wakacje zimowe. A raczej zbliżyły się – z dwutygodniowym przyspieszeniem. Powód – szerząca się plaga świńskiej grypy, a raczej panicznego przed nią lęku. Pewnie i słusznego, bo kraje sąsiednie już są pustoszone przez zarazę. Peru, jak na razie, jako tako się chroni. Ale żeby zapobiec ewentualnej epidemii zamyka się wiele imprez publicznych, już teraz odwołano defilady przygotowywane na dzień Święta Niepodległości 28 lipca. Dzieci powinny być przez czas wakacyjny w swoich domach…

 Akurat! Oczywiście, że będą na ulicach i placach, gdzieś między domami, organizując sobie czas improwizowanymi zabawami albo rozbojami. W Bosconii decyzja zapadła: oratorium zimowe i tak się odbędzie. Wymaga to szybkiej mobilizacji sił, aby dogonić odgórne zalecenia władz. Z trzech tygodni przygotowań zrobił nam się tydzień. Właśnie jutro ruszamy na całodzienną akcję zapraszania dzieci do zapisów. Jeden dzień to niewiele, szczególnie gdy sprzęt techniczny (a jakżeby inaczej!) zawodzi, a wakacje rozpoczynają się już w poniedziałek.

Portier

07
13

– Ile kluczy! Jak święty Piotr! – No tak, trzymam klucze do Raju 🙂

                To taki typowy dialog przy bramie wejściowej na teren oratorium Bosconii. Albo inne: „Señorita, może otworzyć mi bramę, musimy wyjść”; „Señorita, tam czekają panie z chóru, mówią, że mają próbę”; „Agnieszka, przed 7.00 przyjdzie jeden pan i przyniesie chleb, mogłabyś czekać przy bramie jak będę przygotowywać śniadanie?”; „Señorita, ktoś tam czeka, mówi, żebyś podeszła…” – to tylko niektóre ze stwierdzeń, których słucham na co dzień.

Już w zeszłym roku się utarło, że jak ktoś chciał wyjść czy wejść, to mnie szukał, wołał, ja najczęściej stałam przy bramie jak wchodziły dzieci, żeby podpisywać karnety i sprawdzać zadania, ja też je wypuszczałam po skończonych zajęciach oratoryjnych. W dużej mierze tak zostało. Trzeba było zawsze wykrzesać z siebie dużo cierpliwości i dobrego humoru, powtarzając sobie, że to nic, że już piąty raz muszę iść i otworzyć bramę, przecież naprawdę tego potrzebują. Czasami ktoś mnie podwiózł na motorze czy na rowerze, co było ciekawym urozmaiceniem. Ale czasem nie było łatwo, szczególnie, gdy się miało zaplanowane inne, ważne sprawy.

Kilka dni temu przy okazji jednego ze spotkań koordynatorów jeden z braci zapytał: „Czy wiecie co mówił święty Jan Bosco, że kto był najważniejszy w jego domu? (…) PORTIER! Bo to on stał cierpliwie na swoim stanowisku, on witał i żegnał wchodzących, on dawał swój uśmiech i dobre słowo na powitanie i pożegnanie”. Ten wielki święty docenił zadanie najmniej doceniane i najmniej pożądane, bo też najmniej dostrzegane, przynajmniej z pozoru – tak podsumowano tę wiadomość. Trudno mi było się nie uśmiechnąć, szczególnie, że wymieniłam z moim przyjacielem znaczące spojrzenia. Wszystko jasne! „Gdybym to wiedziała wcześniej!” – westchnęłam. Pewnie byłoby mi łatwiej pokochać te wieczne piesze pielgrzymki przez Bosconię, które i tak po pewnym czasie należały do moich ulubionych. I dokładnie z tych samych powodów, dla których Don Bosco tak je cenił.

Zdarzyło się nie tak dawno, że kiedy grałam w siatkówkę z dziewczynkami w oratorium porannym, usłyszałam głosik, jak to się często zdarza, „Señorita, szukają…”. Podeszłam do bramy. Stał tam pewien pan, który podjechał samochodem, i zapytał mnie o któregoś z księży. Prawie odruchowo powiedziałam, że musi podejść z drugiej strony, tam, gdzie wejście do CETPRO (tj. szkoły technicznej), bo tam są biura księży. Ale nie o to chodziło. Ten pan, o sympatycznej twarzy, lecz ze smutkiem w oczach, nie mogąc stłumić wzruszenia, zbliżył się do bramy i poprosił tylko o przekazanie wiadomości, że jest tatą jednego z katechetów. Jego córka, a siostra tegoż katechety, jest ciężko chora, zawieźli ją do Limy, gdzie tego samego dnia miała mieć poważny zabieg. „Oczywiście, że przekażę, ja sama też będę pamiętać”. Jeszcze pod koniec zabaw oratoryjnych opowiedziałam dzieciom o zdarzeniu. Z wielkim przejęciem pomodliliśmy się razem w intencji Ainé, bo tak ma na imię dziewczyna.

Błogosławiona jest funkcja portiera. Może kiedyś sam święty Piotr pozwoli mi potowarzyszyć sobie…

Jimi

07
08

Od zeszłego roku, kiedy chodziliśmy po „kolędzie”, odwiedzając z pieśnią na ustach, a kropidłem w dłoni domy najuboższej dzielnicy, zostały nam zdjęcia, do których szczególnie lubię wracać. Na jednym z nich, bardziej udanym, widać zamyśloną twarzyczkę chłopca nie mającego więcej niż 11 lat. Zdjęcie to przypomniało mi się niedawno, kiedy skojarzyłam je z jednym z chłopców z oratorium popołudniowego. Całkiem niespodziewanie dziś znalazł się wśród bohaterów pierwszoplanowych mojego dnia.

                Z powodu licznych problemów dyscyplinarnych i organizacyjnych w oratorium, na nowo przy wejściu uczniowie muszą pokazać zeszyty z zadaniami, które danego dnia będą wykonywać. Okazało się, że jeden z chłopców, Jimi, nie przyniósł zadań, nie miał nawet zeszytu czy długopisu. Inni obwieścili mi natychmiast: „…bo on się nie uczy”. Okazało się, że jest starszym bratem bohatera mojego zdjęcia (o imieniu José), i rzeczywiście nie chodzi do szkoły. Szybko szepnęłam towarzyszącemu mi animatorowi, że ma z nim ustalić, co będzie robił, i oczywiście miał wejść tak jak inni do oratorium. Gdy przechodziłam chwilę później obok patio, zauważyłam Jimiego leżącego na ziemi i natychmiast podeszłam. W krótkiej rozmowie upewniłam się, ze chłopcy mieszkają w Aledaños Kurt Beer, rzeczywiście dość daleko, i codziennie przemierzają drogę do Bosconii na pieszo. Jimi nie chodzi do szkoły, bo uczęszcza tam jego młodszy brat: „Tato nie ma pieniędzy, żebyśmy chodzili do szkoły wszyscy. Mój brat uczy się, ja nie” – powiedział tylko. Ma 14 lat. Na listę obecności wpisano go razem z uczniami szkoły podstawowej. Zawarliśmy umowę, że od dziś przynosi własny zeszyt i długopis. Będzie miał stałe zadanie – to, które ja mu na dany dzień przygotuję.

                Nie tak dawno pielęgniarka opiekująca się najstarszym księdzem we wspólnocie opowiedziała mi, że zawsze marzyła o studiach pielęgniarskich na uniwersytecie, żeby móc w pełni asystować lekarzom przy pacjentach. Jednak jest ich w domu pięcioro, a na studia poszło dwóch braci…

                Są wybory, które wystawiają naszą wiarę na próbę, żeby przypadkiem nie powiedzieć: los jest ślepy. Bo w sumie są inne wartości, o które także należy walczyć.

Kiedy ideały stają się rzeczywistością

07
05

W to niedzielne popołudnie, w ramach oratorium peryferyjnego Bartolomé Garelli, zabraliśmy dzieci do Bosconii na basen. Nie trzeba było wiele powtarzać, żeby wieść rozeszła się lotem błyskawicy. Chociaż i tak liczba tych, którzy rzeczywiście przyszli, była zaskakująco mała. Na sześćdziesiąt duszyczek, które się pojawiają, naliczyliśmy jakieś trzydzieści pięć. Dzieci dołączały jeszcze po drodze, choć i tak na spóźnialskich czekaliśmy długo w miejscu naszych stałych zabaw. Godzinne szaleństwo udzieliło się wszystkim: popisowym skokom, wesołym zdjęciom i wyścigom w szukaniu rzuconych do wody kamieni nie było końca. Nad wesołą gromadką czuwało czworo animatorów. I może nie byłoby w tym dniu nic nadzwyczajnego, gdyby nie kontynuacja zabaw już po wyjściu z wody.

                Dzieci szybko uwinęły się z opuszczeniem basenu i przejściem przez prysznice, tylko  niektóre „żółwiki” ociągały się z wyjściem z łazienek. Chłodny wiaterek mimo pięknego, słonecznego, prawdziwie wymodlonego dnia, zrobił swoje. Jeszcze z ociekającymi wodą włosami, spłukanymi preparatem Nopucid (szampon i preparat przeciw wszom) dzieciaki trzęsły się z zimna przy każdym powiewie. Ale uśmiechy nie schodziły z twarzy. Przypomniała mi się jedna dowcipna dynamika dla dzieci, gdzie ropuszka w zielonym kubraku też trzęsła się z zimna. W sposób całkiem spontaniczny dzieciaki podchwyciły piosenkę, czekając na dwie spóźnialskie, które później musiały wykupić się zademonstrowaniem piosenki w duecie. Chyba po raz pierwszy wśród tej grupki dzieci dostrzegłam taką jedność i spontaniczną zabawę, zazwyczaj były znane z rozwydrzenia i trudności z ustaniem w miejscu. Grzecznie w jednym rzędzie przeszliśmy na zadaszone patio, które kiedyś może będzie świątynią, i tam kontynuowaliśmy wesołe gry integracyjne. Nie chciałam utracić tej jedności i zgodności, którą dostrzegłam. Okazało się, że od początku do końca spełniło się tego dnia marzenie każdego animatora, łącznie z momentem rozdawania słodkiego poczęstunku i formowaniem kolumny udającej się do wyjścia.

                Tam spotkała nas przykra niespodzianka: klucz nie wchodził do zamka. Ktoś wepchnął w zamek jakąś suchą łodyżkę, i dopiero po dłuższych staraniach (przy użyciu znalezionego druta, kolczyka…), po znalezieniu szpilki, udało się ją wydobyć. Psota nie byłaby może aż tak smutna, gdyby nie świadomość, że była zemstą tych, którzy nie weszli wraz z całą grupą na basen. Zawsze znajdą się tacy, którzy czekają, by skorzystać z okazji, mimo iż nie pojawiają się w oratorium, a SA i tacy, którzy zawsze zjawiają się za późno, no, o jakieś pół godziny (!) licząc od końca czasu przeznaczonego na przybycie. Ten smutny epizod dał sporo do myślenia, mimo iż nie był to pierwszy raz, o czym dowiedziałam się później.

Można by podsumować, iż tak kończy się zetknięcie ideału, marzenia – z rzeczywistością, lecz byłby to wniosek bardzo powierzchowny. Nie jesteśmy tutaj po to, by uwydatniać zło i nieszczęścia, bo  byłoby to zbyt łatwe. Naszym zadaniem jest ukazywać wszelkie dobro, radość i powody do wdzięczności, by zobaczyć na twarzyczkach ten entuzjazm, z jakim pod koniec oratorium na moje pytanie „co powiemy dzisiaj Panu Bogu?”, odkrzyknęli: „DZIĘKUJĘ!”.

Dzień Przyjaciela

07
04

Dzisiaj właśnie przypada pierwszy w Peru, oddzielony od dnia zakochanych, Dzień Przyjaciela. Podczas gdy wielką propagandę robi jedna z marek piwa, a wielu szykuje się do wielkich imprez, ja witam się z kolejnymi przyjaciółmi, którzy do tej pory mnie nie widzieli od czasu mojego przybycia tutaj w zeszły piątek. Udałam się też do jednej z uboższych dzielnic, choć może nie aż tak daleko, jak tydzień temu, ale też w odwiedziny.

Odwiedziłam rodzinę mojego przyjaciela. Powędrowałam tam z jego młodszą siostrzyczką, która rano uczestniczyła w katechezie przygotowującej do I Komunii Świętej. Do worka na plecach wrzuciłam przesyłki do dostarczenia i trochę polskich słodyczy: pierników toruńskich i krówek. Milusdy dostała cukierka już po drodze. Już w domku włożyłam drugą krówkę do rączki małego Cristophera. Za jakiś czas maluszek przychodzi do pokoiku swojego starszego brata, gdzie w najlepsze siedzimy i gawędzimy o oratorium i zmianach w Bosconii i, wspinając się mu na kolana, odłamuje kawałek słodyczy i wkłada do buzi starszego brata, siostrze rzucając komentarz: „dla ciebie nie, bo ty już jadłaś”. Oczywiście wszystko zostaje skwitowane uśmiechami, a potem wspólnymi zdjęciami.

                Można wiele trąbić o przyjaźni, można urządzać wielkie imprezy, ale jeżeli nie będzie się ona objawiać tak zwyczajnie na co dzień jak miłość braterska, na nic nam się zdadzą wszelkie fiesty. Wystarczy jeden podzielony cukierek, żeby wyrazić to, jak bardzo można z kimś dzielić życie na drodze miłości.

Dwa portrety

07
03

Ma na imię Romario. Ma 16 lat. Jest łobuzem. Przychodzi regularnie do oratorium popołudniowego, straszy dzieci, chodzą pogłoski, że kradł. Nie zwraca uwagi na słowa animatorów, podobno już każdy z nim rozmawiał na osobności i nic nie wskórano. Burzy atmosferę nauki w klasie nie przynosząc żadnych zadań do zrobienia, śmiejąc się i głośno rozmawiając, rzucając komentarze w stronę animatora. Należy do bandy młodych ludzi wystających na ulicach i pokazujących na wszelkie możliwe sposoby swoją „siłę”. Pojawił się w sobotę przy kaplicy z niewielką grupą kolegów, kiedy grupa ministrantów modliła się różańcem. Stukał w szyby, przeszkadzał, śmiał się. Podczas niedzielnej mszy świętej robią to samo. Wszyscy na niego narzekają, żałują, że się zjawia, bo wprowadza zamęt i nerwowo-lękliwą atmosferę. Jest obecnie jednym z głównych problemów oratorium w Bosconii.

                Ma na imię Romario. Ma 16 lat. Jest drugim z dziewięciorga dzieci bardzo ubogiej rodziny, której ojciec regularnie się upija. Od najmłodszych lat przychodził do Bosconii, znał wszystkich księży salezjanów i wolontariuszy, którzy przeszli przez misję. Znam go z oratorium peryferyjnego, kiedy ubił opowiadać mi o jednym z salezjanów, który był dla niego szczególnym autorytetem. Kiedy dostał do rąk duży, elegancko wydane atlas Europa z cyklu National Geographic w sposób wzruszający oglądał zdjęcia razem z małym chłopczykiem, który razem ze swoim bratem robi swoje zadania domowe w tej samej sali. Graliśmy razem w sznura, kręcąc liną, by inni skakali, a czasem sami też skacząc. Chętnie pomógł mi zwinąć sprzęt sportowy i przyniósł do biura, czym zaskoczył naszego kochanego kleryka. Potrafi zaprowadzić porządek w sali. Wspomniał kiedyś podobno, że „wszyscy uważają, że on może robić tylko złe rzeczy”. Ma delikatną twarz, łagodne spojrzenie i, jako jeden z nielicznych, kędzierzawą czuprynę na głowie. Kiedy się zakocha, jak mały chłopczyk rysuje serduszka na kartce.

                Chyba lubimy się coraz bardziej.

Tak normalnie

06
25

No i znow jestem na peruwianskiej ziemi. Lot minal szybko i spokojnie, w dobrym towarzystwie mlodziutkiej Peruwianki 🙂 Kiedy siedzialam w samochodzie, za kierownica jeden znajomy salezjanin, obok drugi, jeszcze bardziej znajomy 🙂 a naokolo limenskie klimaty pomyslalam,ze to wszystko jest tak normalne, jak kazdy moj przejazd z Gdanska do Torunia czy z powrotem. Rzeczywiscie, nie pomylilam sie sadzac,ze bede sie czuc, jakbym nie wyjezdzala stad… W dodatku juz teraz, jak pisze te slowa, mam w paszportowce na sercu bilet na nocny autobus do Piura. Zanim jednak tam dotre, wykorzystam te godziny w stolicy, by odwiedzic przyjaciol. To takie normalne, prawda?

Patrząc znów przed siebie

06
07

img_6524Jednak szybko mija rok, szczególnie akademicki. Ciągle mam wrażenie,że dopiero wróciłam z Bosconii, i tym bardziej nieodparte jest inne wrażenie: ciągłego trwania w gotowości do wejścia w te same obowiązki i posługi, które przez rok były moim chlebem powszednim. Jednak perpetuum mobile jest możliwe, więcej nawet – jest rzeczywistością. Jest nim ludzkie serce. Raz wprawione w ruch, nie ustanie. I tak, ciągle mając na względzie jakieś TU i jakieś TERAZ, coraz mniej patrzę ku temu, co BYŁO, bo ciągle coś się STAJE i ciągle ważne jest to, co BĘDZIE… jest coraz ważniejsze. Oto minęły miesiące między 11 września 2008, kiedy stanęłam na nowo na płycie Okęcia, a tylko wypartywac dnia 24 czerwca, kiedy ponownie się tam znajdę,by patrzec w wytęsknionym kierunku. Tak, tak, właśnie tak 🙂 Rzekłabym: zupełnie nowa,pict4783 z zupełnie nowym bagażem doświadczeń, a przy tym z niby tym samym, a jednak całkiem nowym zadaniem do wykonania, przymierzyc przemienione serce do tej samej Miłości, a przy tym zgodzic się na moje „mało”, na dwa drobne pieniążki wrzucane do skarbony, na które Ktoś jednak liczy.

Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, ciągłe patrzenie przed siebie przy jednoczesnym trwaniu wiernie przy tym,co „tu i teraz”, zgoda na nieustanną niegotowośc i stawanie się, zgoda na każdorazowe „nie mam racji”, na ciągłe błędy – to właśnie jest wolnośc i wiąże się ściśle ze szczęściem, takim prostym, rodzącym uśmiech w momentach co najmniej nietypowych. A jaką radością jest powrót do jednego z własnych, pielgrzymich Domów… 🙂

Pascha 2009

04
11

pascha-2009